Moje obrazy powstają z niepohamowanej chęci tworzenia oraz ciekawości wyłaniających się form podczas całego kreatywnego procesu.  To wizje, sny lub przebłyski innych stanów świadomości które teleportują się w formie artystycznej ekspresji na powierzchnie moich płócien. Moja praca polega na pewnym zmaterializowaniu się stanów inaczej niezidentyfikowanych. 

Ważną częścią moich obrazów jest linia, malowana lub rysowana, która w pewnym sensie stanowi metafizyczny odpowiednik linii nieskończoności.  Owa linia zmienia kolor, intensywność, szerokość i formę, wyłania się znikąd i zawsze tam wraca, pozostawiając odsłaniający się stopniowo obraz-wizję, jakąś psychodeliczną impresję. Stąd lubię myśleć o swoich obrazach jako współczesnym psychodelicznym impresjonizmie.

Linia ta identyfikuje się także z nićmi, kolorowym kordonkiem, z włóczką, sznurkiem i wszelakimi wstążkami. Często przybiera formy elementów plecionych warkoczy, szydełkowanych koronek, wyszywanych tkanin obecnych w moim życiu od dziecka, w postaci ręcznie dzierganych przez Babcię serwetek, jej wyszywanych inicjałów na pościeli i chusteczkach lub robionych na drutach przez Mamę wzorzystych swetrów.  W pamięci pozostały mi także wspomnienia mojej Babci Teresy o swoim ojcu Franciszku Korejwo który inkrustował broń i projektował wzory koronek. 

Czasami malowana przeze mnie linia przypomina utkane i wyszywane wzory ze starych Hinduskich tkanin które w niespotykanej wcześniej rozmaitości widziałam w sklepikach w Udaipur lub inspirowane Ayahuascą kolorowe tkaniny z elementami fluorescencyjnych tradycyjnych wzorów z ulicznych straganów w Cusco. 
Bywa, że ratującą formę przekazu w obrazie, jak nic Ariadny, jest dla mnie znajoma mi z dzieciństwa, pięknie uformowana linia miedzianego druta z naszyjników i pierścieni mojej Mamy, robionych przez Wrocławskich artystów na wzór bizantyjskiej, starożytno-egipskiej lub greckiej biżuterii, którą oryginalne egzemplarze miałam później okazję oglądać podczas częstych spacerów po MET (Metropolitan Museum of Art) mieszkając w Nowym Yorku. Również wizyta w Muzeum Złota w Bogocie dała mi niesamowity wgląd we wzory biżuterii kultur prekolumbijskich, z czego poniektóre motywy wydały mi się zadziwiająco znajome. 

Ostatecznie, czuję, że najistotniejszy wpływ na moją twórczość ma natura, moja głęboka i nieustająca jej obserwacja, studium.
Od rozpalonych zachodów słońca znad Afryki uważnie obserwowanych z tarasu domu położonego w Andaluzji, gdzie mieszkałam 15 lat, poprzez cichą obserwację Alpejskich szczytów wjeżdżając narciarskimi wyciągami, lub bajkowo zmieniający się krajobraz na szlaku Inków w Peru w drodze na Machu Picchu, który miałam przyjemność kontemplować z perspektywy końskiego grzbietu, po cudowność kwitnących wiosną drzew w ukochanej Polsce, powtarzam po wielu że natura jest źródłem wszelkiego piękna, wiedzy i niekończącej się inspiracji. 

Tak samo fascynujący i dziki wydał mi się bezmiar lasów Kanady czy Amazońskiej dżungli, i tak samo majestatycznie piękny.  Ich mikro i makro światy układają się i zapętlają w takie same wzory co linie zaciągniętego chmurami nieba, wiatrem zaczesanych wydm na plaży lub pomarszczonej siatki fal na wodzie, błyszczącej w słońcu lub świetle księżyca.  Wręcz cieleśnie doświadczyłam, że to wszystko układa się według jakiejś kosmicznej harmonii, Boskiego piękna, opisanego według matematycznych wzorów i form, między innymi w ciągu Fibonacciego.  Odczuć to także można słuchając harmonijnych dźwięków lub instrumentalnej muzyki.
Czuję w naturze prawdę, esencję istnienia.
Uświadomienie sobie tego porządku rzeczy przyniosło mi olbrzymią ulgę, wyprowadziło z cywilizacyjnego chaosu, ulżyło ból istnienia, a przede wszystkim przywróciło wiarę w miłość, w dobro oraz pełne zaufanie i oddanie Bogu. 

Dziś, malując, mam wrażenie, że malowane przeze mnie linie splatają się w metaforyczną rybacką sieć która ma za zadanie wyłowić z otchłani nieistnienia formę, która czasami błyskawicznie ma dla mnie głęboki sens, a bywa, że nie od razu jest zrozumiana. Bywa, że wzory te przybierają formy znaków, liter przypuszczalnie starożytnych choć nieznanych mi pism, elementy etnicznych zdobień, uruchamiając w ten sposób cały język wizualnej antropologii, podświadomie znajomy nam wszystkim, jakby był zakodowany gdzieś głęboko w naszym ludzkim DNA.
Te znaki, litery, szlaczki i zdobienia wydają się być jakimś wizualnym antropologicznym alfabetem przez który ujawniają mi się mityczno-magiczne pejzaże i byty nie z tego świata, może z pogranicza świata mitów lub bajek, choć czuję, że nie tylko. 

Teraz wróciłam do miejsca swoich urodzin, do Zgorzelca, gdzie w spokoju pragnę kontynuować ukochaną pracę – malować i tworzyć, oraz stale zaspokajać swoją nieposkromioną ciekawość świata i wszelkich zagadnień dotyczących sfery fenomenu istnienia.